Tak się właśnie dziwnie złożyło, że "wpadłem" osobiście na osobę generała Vang Pao! Ma ten przywódca Hmongów stopień generalski, chociaż "oficjalnie", to tylko ponoć był on sierżantem w francuskiej armii kolonialnej w Laosie. Byłem właśnie świadkiem hmongowskiego święta (religijnego???), gdzie była "uczta" składająca się z całego wołu z rożna i oczywiście była cała masa mniej lub bardziej egzotycznego alkoholu!
Co najciekawsze, to w pewnym momencie (jakby nie było "zamerykańszczone" towarzystwo), padło na kolana w charakterystycznej pozie wyznawców Mahometa (chociaż religia Hmongów nie ma nic wspólnego z religią muzłumańską) i oddało cześć generałowi Vang (Tao) Pao! (Oni używali imienia Tao Pao, chociaż oficjalnie jego "amerykańskie" imię jest Vang Pao). Ja oczywiście z małżonką i kilku innych amerykańskich gości zachowaliśmy jak najbardziej pionowe postawy (

) w czasie tej ceremonii. (Nasi "przewodnicy" uprzedzili nas przed czasem, i powiedzieli, iż jest to ich sposób oddania szacunku i honoru dla zasłużonych osób. Tego typu ceremonie odbywają się ponoć dosyć często w kręgach rodzinnych). Ale jednak ta cała ceremonia zrobiła na nas olbrzymie wrażenie! Rozmawiałem w czasie tego przyjęcia z wieloma uczestnikami ruchu oporu przeciwko Vietkongowi. Poruszyłem też sprawę używania tych kusz w konwersacji z kilkoma ludźmi, którzy wydawali mi się wyższymi oficerami i przywódcami w czasie wojny w Wietnamie. Potwierdzili oni używanie tych kusz przez ich "oddziały zbrojne", czyli (powiedzmy sobie szczerze), zbrojne bandy siejące terror i postrach, bo nie miały one żadnej
militarnej wartości (Koledzy w "mundurach" wiedzą co mam na myśli). Dowiedziałem się też, że plemiona Hmongów żyły w kompletnym odosobnieniu w górach i do lat 70-tych nie mieli oni własnego
języka pisanego, który został wprowadzony do ich społeczeństwa w połowie lat 70-tych przez misjonarzy i.........CIA!!!!!
(Wiadomo, chłopcy radarowcy z Waszyngtonu (czyli z Langley) musieli się jakoś komunikować z tymi "dzikimi").
Te kusze, a także dosyć prymitywne łuki były używane przez Hmongów do polowań. Dopiero po przyłączeniu ich plemion w serwisie CIA, ci "dzicy wojownicy" nie znający strachu przed śmiercią (wynikającej z ich religii i kultury) okazali się być bardzo wartościowymi partyzantami działającymi
teoretycznie na rzecz interesów USA. Faktem jest, że prezydent Reagan wykazał dosyć niecodzienną lojalność (w temacie amerykańskiej "lojalności", to przecież wiemy o co chodzi

), i sprowadził ich praktycznie
całą populację do USA po upadku Południowego Wietnamu. Gros populacji Hmongów żyje obecnie w mieście Fresno w Centralnej Kalifornii i zajmuje się zawodowo......pobieraniem zasiłków społecznych. Mniejszość z nich, pracuje w polach, zbierając truskawki, kapustę, czy też inne produkty, o których każdy "cywilizowany" człowiek wie, że one pochodzą ze sklepu!

Byłem też świadkiem wspomnień kilku kombatantów, gdzie wspominali oni o przebijaniu się przez dżunglę poprzez linie Vietkongu. Jakiś niemowlak zaczął płakać. Na rozkaz dowódcy (ten który mi to opowiadał), matka dziecka
bez zastanowienia skręciła kark temu niemowlakowi.
Mała dygresja.....skóra jednak cierpnie na karku, gdy się słyszy takie historie i to w dodatku z
pierwszej ręki.
Innym przykładem ich bojowości były wspomnienia, że podczas walk w dżungli, wielu z nich specjalnie stawało w linii ognia, ażeby umożliwić towarzyszom natarcie na linie wroga. (Znów mi cholera cierpnie skóra na plecach). Pomimo faktu, że CIA wyposażyło ich w nowoczesną broń, to jednak oni woleli używać ich tradycyjnych metod walki......tym samym odnosząc olbrzymi sukces psychologiczny.......czyli......cicha śmierć. Nie ma chyba nic bardziej złowrogiego, gdy na polu walki znajduje się ludzi, na których nie ma najmnieszych śladów ran postrzałowych, a natomiast mają oni (tu cytuję wypowiedzi kombatantów) "twarze opadające na plecy"...czyli poskręcane karki. (Znów mam gęsią skórę na plecach, gdy to piszę).
Przypadkowe obcowanie z tymi mimo wszystko
fascynującymi ludźmi, wprowadziło mnie w pewien rodzaj "bojaźliwego zachwytu", tym bardziej, że byliśmy zaproszeni na tą uroczystość przez naszego kolegę Kao Tao, który jest zięciem gen. Pao. (Tu ciekawostka, bo oni przyjmują "nazwisko" po linii żony!!!) Ja znam gościa od ok. 20 lat i cały czas myślałem, że on jest "Chińczykiem"

, czy też innym "skośnookim", ale "cywilizowanym".

No good deed goes unpunished.
Μολων λαβε
"Przykro mi ale demokracja daje tylko złudzenie udziału we władzy." [bartos061]